Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

imię było na jej ustach, kiedy wargi poruszały się bez dźwięku.
Czas jakiś miałem nadzieję, że potrafię wymazać z jej pamięci szaloną miłością moją te dni kilka, miałem nadzieję, że gdy cień jego usunie się z pomiędzy nas, wszystko będzie znowu tak jak wprzódy. Było to złudzenie. On się oddalił, ale cień jego trwał i walczył zwycięzko, był silniejszy niż obecność, niż wspomnienia chwil jakie nas łączyły, niż miłość moja, niż nadzieja, niż wszystko. Im dalej od niego, tem cień ten był wyraźniejszy, aż wreszcie stanął między nami jak niezwalczona zapora. Ileż razy widząc łzy na jej bladej twarzy i wzrok niepocieszony, posłany w dal mroczną, gryzłem do krwi wargi, by nie wybuchnąć i nie rzucić jej w oczy przekleństw lub śmiechu szaleństwa; to znowu brała mnie ochota unieść ją na te góry, gdzie tak szczęśliwi byliśmy we dwoje zanim on się ukazał, uklęknąć przed nią i błagać by miała litość nademną i nad samą sobą a czasem... czasem znów byłbym pobiegł za Cezarym i stawił go przed nią.
Ale wiedziałem, że to byłoby napróżno, on nie oglądał się za siebie, nie powracał do tego co porzucił, szedł naprzód, zawsze naprzód słoneczną drogą swoją. A jednak gdy ona ciągle nie miała dla mnie spojrzenia, ani słowa, gdy ciągle leżało jej na ustach to imię: Cezary, i gdy kiedyś bezwiednie wymówiła je przy mnie,