Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucając echom leśnym dźwięki, które koniecznie usłyszeć pragnęła, porwałem się z miejsca, jakby palony ogniem. Tego było zawiele, cierpiałem zanadto, w końcu zapytałem samego siebie, dlaczego nie próbuję uleczyć się ja także, lub przynajmniej jeśli są rany nieuleczone, nie jątrzyć ich w chorobie.
— Cezary! powtórzyłem głosem, który w mojem własnem uchu brzmiał fałszywie, zdławiony namiętnością, złamany bólem, drgający nienawiścią, Cezary? Czy chcesz, ażebym go zapytał dla czego odszedł i przysłał go tu na moje miejsce!
Były to szalone słowa. Kiedym je wypowiadał miałem nadzieję, iż ona zaprzeczy mi, zawstydzi się, przemoże samę siebie lub przynajmniej usiłować będzie to uczynić.
I patrzyłem na nią, patrzyłem jak skazany na sędziego, w którego twarzy spodziewa się wyczytać ułaskawienie.
Była to ostatnia nadzieja moja. Twarz jej odjęła mi ją odrazu. Niebaczne słowa moje rozjaśniły ją, niby promień słońca chmurną pomrokę.
Powstała nagle z gorączkową siłą, pochwyciła mnie za ręce, pytała wzrokiem czy uczynię to naprawdę i nagliła, bym uczynił prędko. A ja czułem dobrze, iż od tej chwili, gdy on stanął pomiędzy nami, była to pierwsza, w której znaczyłem coś dla niej.