Przez minutę jeszcze stałem na miejscu i czekałem, czy nie ozwie się w niej chociaż iskierka innego uczucia. Czekałem daremnie. Wówczas bez skargi i bez pożegnania odwróciłem się powoli i odszedłem.
Długi czas błąkałem się jak szalony po górach i lasach, długo zapytywałem sam siebie, co mam uczynić? Bo czułem to jedno tylko, że dla mnie jest ona straconą tak niepowrotnie, jak gdyby leżała przyciśnięta płytą grobową.
Potem wyjechałem. Czy szukałem Cezarego, czy los sam postawił mi go znów na drodze? Ja nie wiem. Przez mózg mój przelatywało tyle szalonych chęci, że miotałem się jak chory, co w boleściach szuka ulgi i znaleźć jej nie może. A kiedym spotkał Cezarego, szedłem ku niemu nieprzytomny, nienawistny.
I spotkał mnie znowu jasny, niedbały uśmiech, który byłbym chciał w tej chwili kosztem życia spędzić z jego twarzy i zobaczyć jak ona wyglądałaby pod tchnieniem nieszczęścia.
Nie pytał mnie o nic, jakby odgadywał smutne dzieje moje w bruzdach czoła, w oczach zapadłych, w pognębionym wyrazie. On nie powrócił ani jednem słowem do przeszłości, alem ja nie chciał na tem poprzestać, ja powróciłem do niej sam, pierwszy, podobny do człowieka podżeganego pokusą, by dotknąć się cierpiącego miejsca i uczuć w niem ból palący.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.