Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałeś, czy nie, — mówiłem dalej — stało się, a ty za to odpowiedzialnym być musisz!
Uśmiechnął się tym razem nie z łagodną przyjaźnią, ale dumnie, uśmiechem, który znaliśmy wszyscy.
— Nie pojmuję musu, gdy niema obowiązku. Cudzą wolność uszanować trzeba, jeśli chcemy by naszę własną szanowano. Pamiętaj o tem.
Miał słuszność, przyznać to musiałem, bo koniec końców on zawsze miał słuszność. Wiedziałem w gruncie serca, że on memu nieszczęściu winien nie był, przecież to nie zmniejszało mojej nienawiści. Przeciwnie, byłbym wolał mieć co gryźć, co szarpać, czemu złorzeczyć. Niezmącony spokój jego był mi nieznośny. Zdaje mi się, że byłbym nienawidził go mniej, gdyby ją kochał. Byłaby to przynajmniej zwyczajna historya zdrady ukochanej i przyjaciela, a tak nie miałem nawet tej pociechy — nie zdradził mnie nikt. On nie obraził mię myślą nawet; ona od pierwszej chwili nie kryła się ze swoją miłością. Nie wiem co odpowiedziałem. Podobno rzuciłem mu w oczy przekleństwo i odszedłem od niego, jak odszedłem od niej.
Włóczyłem się potem po obcych krajach, szukałem chleba, szczęścia, choćby tylko zapomnienia pod śniegami północy i żarem południa. Myślałem, że zapomnę. Wszak pamięć ludzka jest jak woda, co zmącona na chwilę, znów