wygładza swoję powierzchnię, znów odbija błękit nieba lub chmury, co po nim biegną. Zdarzały się dni, w których serce moje było jak ta woda. A przecież nie zapomniałem. Daremnie piękne usta uśmiechały się do mnie, nęciły oczy ogniste, miałem dla nich i ja także uśmiech i pocałunek, ale serce nigdy nie zabiło mi żywiej, nigdy nie owiał mię czar dawny. Dość mi było zamknąć oczy, by zobaczyć znowu te góry, tę lesistą polankę i ten szczyt stromy, gdzie rozegrało się w jednem spojrzeniu całe życie moje.
Od tej chwili nie widziałem więcej Cezarego, nie pytałem nawet co się z nim działo, a dziś spotykałem go tu niespodzianie wśród grobów, przykutego sercem do jednego z nich, jak gdyby się moje przekleństwo spełniło.
Widziałem go takim, jakim żądałem niegdyś w chwilach szału złamanego bólem, bez tego olimpijskiego spokoju, który draźnił mię we wspomnieniach nawet i doprowadzał do szaleństwa. I przez chwilę byłem jak dziki zwierz radujący się zdobyczą, spełnieniem krwiożerczych chęci, ale przez chwilę tylko. Bo gdy Cezary stał pochylony nad grobem, pomyślałem, że ten człowiek, który płacze i cierpi, jest jeszcze stokroć szczęśliwszym odemnie. On miał co opłakiwać przynajmniej: był kochany, stanął na zenicie ludzkiej doli, doznał możliwej szczęśliwości, jaką człowiekowi skosztować jest dane.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.