A jeśli szczęśliwość ta była krótką, jak błysk wiosennego słońca, to i cóż ztąd... byt człowieka jest znikomy, dziś lub jutro skończyć się musi. Powinno mu wystarczyć, że wie jak szczęście wygląda, może on umrzeć bez żalu i nie powiedzieć, że życie przeszło daremnie.
Jemu przynajmniej szczęście to nie wysunęło się marnie z rąk nieudolnych, nie uleciało jak motyl niepochwytny, nie było marzeniem próżnem, ale uległo potędze, która króluje nad światem — śmierci! To nie tak jak ja, co mogłem wyzywać ją bezkarnie, bom nie miał kogo utracić, bo mogła uderzać na wsze strony, a mnie nie dosięgnąć nigdy — chyba we własnem istnieniu.
Tak, dola jego była jeszcze godną zazdrości — ja zazdrościłem mu tych łez, tego żalu i tej rozpaczy, która nie była zaprawną palącym jadem zawodu.
Powoli odzywała się we mnie nienawiść dawna, nieuśpiona, niewygasła, aż zawołałem z głębi serca:
— Cezary!
Imię to rozdarło mrok i ciszę zalegającą cmentarz, rozległo się wśród niej ponuro i zapanowało nad głuchym szumem drzew.
On obejrzał się i nie widział mnie, bo byłem ukryty w cieniu.
— Cezary! — powtórzyłem głośniej.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.