łeś innym uśmiechu wesela, szczęścia każdej chwili, a dziś doszedłeś do tego, że zazdrościsz łez wylanych na grobie. Nie stawałem na drodze twojej, przeciwnie, usuwałem się żeby zrobić ci miejsce. Czegóż mogłeś chcieć więcej.
Były to surowe słowa, pierwszy raz słyszałem podobne i uczułem gniew wielki. Chciałem odpowiedzieć. Ale cóż odpowiedzieć mogłem. Cezary miał słuszność, zawsze słuszność, bezmiłosiernie położył palec na ranach moich i wykazał, że nie miałem powodu szczycić się niemi. Nie był ani łagodny jak wówczas gdy, jak mówił, usuwał się z drogi, ażeby mi zrobić miejsce, ani szorstki jak później, gdy wyrzekł, iż nie pojmuje musu tam gdzie nie ma obowiązku. W tej chwili rzucał mi w oczy sąd, przeciw któremu powstać nie byłem w stanie.
— Cezary! Cezary! zawołałem tylko, łatwo ci potępiać, tyś był przynajmniej szczęśliwy. Byłeś kochany!
— Byłem kochany — zawołał — tak jest, nie zapieram się tego, ale może dlatego, że kochać umiałem.
— A ja! ja! — szepnąłem rozżalony.
— Kto nie umie przebaczać i rozumieć, ten nie kocha! — odparł z mocą.
Była chwila milczenia, czułem się pognębiony, jakaś przykra jasność rozpościerała się we mnie. A on mówił dalej.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.