Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

do innych ramiona, rozkipiały młodą nadzieją, mnie, któremu światu całego było mało, którego skrzydła rwały się do lotów olbrzymich, mnie com marzył... Marzeń moich opowiadać nie będę. Jeśliście mieli kiedy taką młodość, zajrzyjcie do wspomnień; jeśli macie ją teraz, zajrzyjcie do serca, a jeśli płacze tam jakie wspomnienie i świecą czyje oczy jak noc smutne, to wówczas zrozumiecie mnie może.
Miałem zaledwie lat dwadzieścia kilka, a ona, nie wiem, czy starszą czy młodszą była odemnie, bo twarz jej była jasną i nieświadomą jak niewinność, a czoło miało powagę nieszczęścia. W milczeniu i ciszy snuła się po domu, który nie był jej domem i gdzie nikt na nią nie zważał, spełniając to, co miała do czynienia.
Widywałem ją przez dni kilka przy obiedzie, śniadaniu, spacerze, obojętny jak wszyscy, oczy jej zwykle były spuszczone, głos zagłuszony przez wrzawę jaka mię otaczała, jakiej byłem częścią składową. Ona obchodziła mnie tak mało, jak portrety wiszące na ścianach jadalnej sali. Nie wiem nawet, czym zauważył ją kiedy.
Co nas zbliżyło? Wypadek, szalone serce moje, czy zły los, który ją ścigał. A jednak przysięgam, kiedy usta moje drżące mówiły «kocham», to nie było kłamstwem, kiedym patrzał na nią jak w jasną tęczę, drżał pod tchnieniem jej ust, szalał na jedne zmarszczenie jej