Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedziałem, nie ruszyłem się, ogarniony czarem. Słyszałem dźwięki tylko i te przykuwały mnie do miejsca, gdzie ona była; słowa ginęły w przestworzu. Cóż mi było do słów jej, — one odpowiadały powszednim ludzkim stosunkom, do nich się stosowały, mógł słyszeć je każdy i rozumieć każdy. Com słyszał w jej głosie, słyszałem ja jeden; w jego dźwiękach odkrywała się dla mnie ona cała, niby zjawisko cudowne, mnie jednemu widzialne.
Jak się to stało, ja nie wiem, ale spojrzenia nasze się zbiegły i utonęły jedno w drugiem, i wypowiadały sobie wzajemnie to wszystko, co słowa wypowiedzieć mogą tylko słabo, nieudolnie, oblekając najindywidualniejsze porywy szatą komunału. Tego, com ja czuł w tej chwili, z pewnością nikt przedemną, ani po mnie uczuć nie może w tej formie i sile; więc było mi niepodobna wypowiedzieć tego spowszedniałem słowem, które przechodząc po milijony razy przez usta ludzkie, sprofanowane, źle użyte, skarłowaciałe, straciło swoje znaczenie, i w oku mojej duszy wyglądało tak jak barwy obrazu naśladujące blaski słoneczne, lub purpurową, opalową harmoniję jutrzenki.
Ona rozumiała mnie, widziałem to dobrze; rozumiała, że łudziła we mnie cześć, troskliwość i namiętne pragnienia, że gotów byłem uklęknąć przed nią i modlić się w zachwycie, i pochwycić ją w ramiona jak orzeł gołąbkę