i unieść w ogniste krainy szału, — że skinieniem drobnej dłoni mogła uciszyć burzę szalejącą w piersi i jednem dźwiękiem głosu wywołać wszystkie tony, jakich zapragnęła.
Po czole jej białem przechodziły fale myśli czy uczuć, wązkie brwi zbiegały się burzliwe i znów rozchylały, świadcząc o wracającej pogodzie. Źrenice zapalały się i gasły w mgle miękkiej, ścięte usta zabarwiały się zwolna jak kwiat, co się w słońcu rozwija.
Jak długo prowadziliśmy tę niemą rozmowę, nie pamiętam. Pewno tak samo nie pamięta ona. Wypowiedzieliśmy sobie życie nasze całe, zmieszali tęsknoty, pragnienia, sny, i jak dzieci nie znając fałszu, nie podejrzywając zdrady, wyszliśmy z altany z dłonią w dłoni, przekonani, że tak przejdziemy przez życie.
Odtąd zabłysło dla niej słońce szczęścia, i przetworzyło na najcudniejszą istotę, jaką wymarzyć można. Promieniała nieujętą pięknością. Źrenice jej pełne były blasków, lica rumieńców, usta uśmiechów i słów skorych, a od czoła bił majestat pogody. Jam patrzał na nią — i szalał....
Pomiędzy nas nie wmieszał się nikt. Ja i ona nie mieliśmy nikogo z bliższych, na świat nie raczyliśmy zważać.
Nie. Pomiędzy nas nikt się nie wmięszał... A jednak kiedy liście zaczęły mienić się na drzewach w barwy złota i purpury, jak gdyby
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.