Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

skrępować mój polot i swobodę! Ja nie tego chciałem.
Czyż ona mogła żądać naprawdę, bym świat mój zamknął w promieniu jej wzroku, ja... ja, któremu życie otwierało szranki szerokie jak marzenia!
Nie szarpałem się długo sam z sobą. Com postanowił — stać się musiało, choćbym nawet miał być okrutnym dla własnego serca, — a serce to ściskało się na myśl rozstania.
Kiedym dnia tego spotkał jej oczy, nie mogłem znieść ich spojrzenia.
Było to nad wieczorem. Staliśmy oboje w framudze okna, ołowiane chmury ciągnęły nizko po nad szczytami drzew, obsiadłych miryadami wron i kawek, smutnych ptaków jesieni. Zachodzące słońce, gdzieniegdzie wydobywało się z warstwy obłoków i przerzynało je krwawą smugą. A odblask jego padał jej na twarz i nadawał złudę rumieńca.
Nie patrzyłem jej w oczy, tylko widziałem wątłą kibić drgajacą za każdem uderzeniem serca.
Przez długi czas trwało milczenie; — wiedziałem, że chwila była stanowczą, że trzeba mi było ją pożegnać, a nie wiedziałem od czego zacząć; słowa konały mi na ustach. Wreszcie usłyszałem.... Nie, nie usłyszałem, pochwyciłem raczej w lekkiem drżeniu powietrza wyraz, który leżał pomiędzy nami: