— Jedziesz?
Nie wiem, czy wypowiedziały go jej drżące wargi, czy uderzenia serca, ale dźwięczała w nim moc, której opierać się nie byłem w stanie. Zresztą, ja z tem przyszedłem do niej. Skłoniłem tylko głowę.
Ręka jej spoczęła na mojem ramieniu, lekka, drżąca, tak jak spoczywała tyle razy w dniach miłości, — a w tej chwili dnie te tłumnie wróciły mi do pamięci.
— Czy musisz jechać? — spytała znowu, zaledwie słyszalnym głosem.
— Muszę! — zawołałem bez namysłu.
Spojrzała na mnie poważna i badawcza, oblana cała łunami zachodu, które czerwonym blaskiem odbiło się w jej oczach.
— Czy chcesz, czy musisz — wyrzekła znowu, jakby nie słyszała wykrzyku mego.
Nie śmiałem go powtórzyć, i zacząłem mówić o koniecznościach życia, które stanowią przymus dla jednostek, i popychają je wbrew pragnieniom i chęciom serca. Mówiłem o boleści rozłąki, o czasie próby, o chwili powitania się znowu.
Mówiłem długo: mogłem mówić wiele dłużej; ona nie przerywała mi wcale, aż wreszcie zatrzymałem się sam, zmieszany jej milczeniem.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.