robota, miałaby głód i zimno jak dotąd, a szturchańce i razy w dodatku. Zsumowawszy więc w swojej główce korzyści i ujemne strony zmiany położenia, wolała pozostać tak jak była.
Szła raźno na Podwal krętemi ulicami Starego Miasta, bo głód jej dokuczał, potrącana przez fale niedzielnego tłumu, kiedy usłyszała nagle głos jakiś wołający:
— Maryś! Maryś!
Obejrzała się szybko i ujrzała jakąś postać skuloną, wtłoczoną w róg kamienicy. Był to ten sam chłopak, co kiedyś poczęstował ją cukierkami.
— Józiek! zawołała zdziwiona jego skrzywioną twarzą i nieruchomością.
— A no ja! — odparł chłopak.
— A co ty tu robisz?
— Co mam robić, kiej mnie noga rwie co stąpić nie mogę.
Marys pochyliła się nad nim i zobaczyła, że miał nogę spuchniętą i skrwawioną, obwiniętą brudną szmatą.
— Skaleczyłeś się! — zawołała głosem, w którym dźwięczała troskliwość i jakaś miękkość dziwna.
Józiek opowiadać jej zaczął, że parę dni temu nastąpił na ostre szkło, które mu ciało przecięło, nie zważał na to zrazu, tymczasem dziś... dziś nie mógł już chodzić wcale.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.