czoło blade i przykleił do skroni kosmyki włosów.
Upłynęła długa chwila, zanim pierwsze zmęczenie minęło, wówczas po cichu zbliżył się do zwierciadła, otarł pot, przyczesał włosy, ożywił przygasłe źrenice, przygryzł wargi, ażeby trochę krwi do nich przywołać i odchylając portyerę wszedł do saloniku.
Żona jego siedziała właśnie na nizkiej kozetce, mając obok siebie dwoje ślicznych dzieci niby ptaszyna tuląca pisklęta. Widząc męża, z okrzykiem radości zerwała się, pobiegła do niego i wieszając mu się na szyi, okrywała pocałunkami.
— Stęskniłam się do ciebie, Stachu mój — mówiła.
Kobieta była wiotka jak lilia, mąż wysoki, a jednak zachwiał się pod jej uściskiem, jakby ciężar jej ramion zbyt wielkim był dla niego. Pracowicie ułożona twarz zdradziła znów znużenie, które ukryć usiłował.
— Jesteś zmęczony — zawołała.
Nie mógł zaprzeczyć, a zresztą przeczyłby daremnie. Padł prawie na fotel stojący tuż obok.
Żona spojrzała na niego z przestrachem.
— Jesteś zmęczony, jesteś strasznie zmęczony — powtórzyła z troskliwością.
— To nic, to przejdzie — szepnął, zamykając oczy, jak gdyby raził go blask dzienny.
Pozostał chwilę milczący, mocując się sam
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.