z sobą. Po chwili wziął znowu górę nad znużeniem i powstał z miejsca.
— Ty bo zanadto pracujesz — wyrzekła żona, patrząc na niego z miłością.
Wzruszył ramionami, jabby domysł ten nie miał żadnej podstawy i zaczął wypytywać ją z troskliwością o zdrowie, o zajęcia, o przechadzkę dzieci, których jednak wbrew zwyczajowi nie wziął na kolana.
Podano obiad. Pilnował żony, ażeby jadła to, co dla niej jest zdrowem, sam jednak próbował jeść daremnie, nawet owych kurcząt, które Katarzyna upiekła po mistrzowsku, skosztował zaledwie. Jak człowiek palony gorączką wypił jedna po drugiej kilka szklanek wody, a kiedy żona zwracała na to uwagę, zaręczał z uśmiechem, że jadł sute śniadanie.
— Teraz przynajmniej — wyrzekła nalewając mu czarną kawę — posiedzisz ze mną, nieprawdaż?
Nic nie odpowiedział, tylko patrzał na nią, patrzał jak na skarb cenny a znikomy z zachwytem, niepokojem, trwogą i miłością, jakby chciał siłą swojego wejrzenia otoczyć ją atmosferą przyjazną, bronić od niebezpieczeństw, cierpień, smutków.
— Posiedzisz ze mną, nieprawdaż? — powtórzyła z przymileniem rozpieszczonego dziecka.
I widząc, że usta jego poruszają się zaczętem słowem, dodała żywo:
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.