Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— A wówczas.... — zawołała.
— Wówczas wszystko będzie znów tak jak dawniej.
— Będziesz pracował tylko szesnaście godzin dziennie — odparła z goryczą.
— Czy sądzisz, że gdybym porzucił posadę, jaką zajmuję, nie znalazłoby się stu ludzi, którzyby ją pochwycili z rozkoszą? Czy sądzisz, że mi braknie zazdrosnych? Pracować wprawdzie muszę, ale za tę pracę zdobywam przynajmniej dobrobyt całej rodziny, gdy tymczasem inni....
Wiedziała, że miał słuszność, a jednak przekonanie to nie mogło służyć jej za pociechę. Nie mogła się zgodzić z tą wyrobniczą dolą męża, z jego pracą nad siły. Próżno nakazywał jej spokój, ona spokoju znaleźć nie mogła, widziała ciągle przed sobą bladą, wychudłą twarz jego, słyszała krok chwiejny. Zniechęcona i smutna pobiegła do okna i przy zapadającym wieczorze, rozeznała jeszcze jego postać. Szedł powoli, naprzód pochylony, jakby trudno mu było przebyć krótką przestrzeń, dzielącą go od bióra.
Wieczór zeszedł jej smutno bardzo, chciała doczekać się męża, położywszy się, czekała jeszcze i nasłuchiwała jego kroków, aż wreszcie sen skleił jej powieki, a jego nie było.
Bióro, w którem pracował Stanisław Molski, mieściło się nie zbyt daleko od jego mieszkania,