Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

przecież te kilkadziesiąt kroków, zmęczyło go bardzo. Sądził, że ruch i świeże, mroźne jesienne powietrze otrzeźwi go i uspokoi rozstrojone nerwy. Tymczasem stało się przeciwnie, potrzeba mu było wypoczynku, nie zaś podniety, spokoju i snu, a nie ruchu. Od kilku tygodni, dnie i noce przepędzał nad pracą, chcąc wykończyć czemprędzej, natarczywie żądane przez zwierzchnika obliczenie.
Zwierzchnik ten nie lubił go i on wiedział o tem dobrze, a przytem do zwierzchnika uśmiechała się i wdzięczyła pewna ładna brunetka, której mąż zajmował w biurze bardzo małe stanowisko, widocznie mając ochotę zająć większe. Zwierzchnik zaś, jak wielu zresztą zwierzchników, miał miękkie serce i słabość dla podwładnych, mających ładne żony, siostry lub córki, a gdy te wnosiły prośby za swymi mężami, braćmi, ojcami, przychylał się chętnie do prośb, zwłaszcza popartych czarującym uśmiechem, jakim niektóre kobiety uśmiechać się do zwierzchników umieją.
Wprawdzie i Stanisław mógł się pochlubić piękną żoną, ale jego Marya oddana mężowi i dzieciom, nie miała pojęcia o podobnych uśmiechach, prawdopodobnie nawet zwierzchnik nie widział jej nigdy; delikatna i wątła, potrzebowała żyć w puchu i mąż otaczał ją nim troskliwie. Podobna troskliwość jednak bywa bardzo kosztowną; delikatna kobieta nie jest