wie Maryi wymagało wygód, które w jego położeniu słusznie przybrać mogły nazwę zbytków. Nie odłożył nic, zaledwie wystarczyć zdołał.
Gdzież mu więc było myśleć o oporze, o zmianie miejsca, o narażeniu żony na niepewne szanse losu. Czuł się niewolnikiem obowiązków rozlicznych, a zatem jednym z tych białych murzynów, których coraz więcej wyrabiają obecne stosunki. Trzeba mu było schylić głowę i znosić, znosić wszystko, i pracę wyczerpującą i arogancyę zwierzchnika i niesprawiedliwość. Wszakże zależał od niego, tylko od niego, zwierzchnik nie potrzebował odwoływać się do nikogo, ażeby zastąpić go kim innym. Służyło mu wprawdzie prawo regresu do ministeryum, ale ministeryum miało wiele ważniejszych spraw do załatwienia, niż wglądanie w słuszność takich drobiazgów, jak dymisya jakiegoś tam urzędnika; a gdyby i nie miało spraw ważniejszych, grzeczność sama nie pozwalała działać wbrew woli zwierzchnika i osłabiać tem samem jego powagę.
Molski za nadto znał świat i ludzi, by o tem powątpiewać. A jednak czuł systematyczne prześladowanie tak, iż przypominały mu się czasami bajki z lat dziecinnych o złośliwych czarodziejach, którzy zadawali roboty niepodobne do wykonania, ażeby zgubić tych, co w ich moc popadli.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.