Maryś słuchała go w milczeniu nie zdejmując z twarzy Józka swoich wielkich oczów.
Rozumiała dobrze doniosłość przygody dla biedaka; rozumiała, że ten przypadek komplikował się dla niego z niemożnością dostania pożywienia, o które prośbą, posługą lub kradzieżą starał się tak samo jak ona. Mógł wprawdzie wraz z dziadami zasiąść u drzwi kościelnych, ale Maryś wiedziała dobrze, że był to przywilej nie dla każdego dostępny, że dziady energicznie wypędzały z pomiędzy siebie intruza, a do drzwi kościelnych trzeba było wkupić się, wtłoczyć gwałtem lub posiąść miejsce prawem dziedzictwa. A gdzie tu było o tem myśleć takiemu wątłemu, okaleczonemu dziecku.
— Ty pewno głodny! — zawołała po chwili.
Józiek błysnął na nią oczami. Był przebiegły, zobaczył w jej spojrzeniu coś... coś.... co mu wskazywało, że wyzyskać ją można. Może głodnym nie był w tej chwili, bo dokuczała mu gorączka, zresztą należał do rodzaju przezornych i zawsze miał jaki kąsek lub grosz na czarną godzinę. Przecież nie wydał się z tem przed Marysią.
— Ty głodny! — powtórzyła z namysłem i smutkiem dziwnym, niemal z drżeniem w głosie, bo nie wiedzieć czemu w tej chwili głód jego był dotkliwszy dla niej, niż własny.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.