niego dawny kolega szkolny, dziś doktor, mający w swojej pieczy zdrowie całej rodziny.
— Byłem u twojej żony, mówił dalej, nie zważając na osłupiałe prawie milczenie Molskiego, znalazłem ją lepiej, niżem się spodziewał, niech tylko tę zimę przebędzie w spokoju, bez zaziębienia, niech w lecie pojedzie do Szczawnicy, a ręczę, że nie zostanie śladu po przebytem zapaleniu płuc. Tylko nie pozwalaj jej wychodzić.
Słowa te brzmiały dziwnie w uszach męża. Zdrowie Maryi wymagało pieniędzy, dużo pieniędzy, spokój jest to powszechne lekarstwo, którego życie darmo dostarczać nie chce, on musiał zapracować na wszystko, i na spokój także.
— Nie odpowiadasz mi, ciągnął doktór wesoło, no, spodziewałem się przynajmniej radosnego słówka. Ale cóż ty tu robisz... Spojrzyj na mnie i mówiąc to obrócił go ku światłu.
— Jesteś chory, zawołał zupełnie odmiennym głosem, chwytając go za rękę suchą, rozpaloną, gorączkową. Idź do domu, połóż się.
— Idź do domu, połóż się — powtórzył sucho Stanisław. — Daj mi raczej jaki preparat, któryby odsunął sen z moich oczów i pozwolił dokończyć zaczętej roboty.
— Żartujesz ze mnie, nie jestem trucicielem, robotę skończysz jutro, wszakże nie zależą od niej losy świata.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.