Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Molski nie nalegał więcej, wiedział, że doktór był w niektórych rzeczach nieubłagany. Wyszli razem z cukierni. Była to zimna noc listopadowa, noc nieznośna dla tych, których letniem legowiskiem były ławki skwerów, budujące się domy i t. p. bezpłatne schroniska biedaków. Dwóch małych górali w łachmanach próbowało ogrzać się we drzwiach cukierni, zkąd za każdem otworzeniem buchało ciepłe powietrze. Oczy ich pożądliwie obejmowały stosy ciast, cukrów, owoców i dymiące napoje roznoszone pomiędzy gośćmi przez służbę.
— To ci dopiero szczęśliwi! — mówił jeden do drugiego, spoglądając na wychodzących.
— Ba! — odparł filozoficznie drugi — toć przecież panowie!
I obadwaj żałosnym głosem żebrać zaczęli.
Stanisław rzucił im drobny pieniądz i powrócił do swojej pracy. Znowu całą noc nad nią przesiedział. A gdy nazajutrz, po krótkiej chwili spoczynku, stawił się w biurze, zataczał się jak człowiek pijany.
Godzina była już dość późną. Zaraz na wstępie powiedziano mu, że pan naczelnik pytał już dwa razy o niego i oczekiwał niecierpliwie, poszedł więc do jego gabinetu.
Naczelnik biura, który względem Molskiego odgrywał rolę złośliwego czarodzieja, nie był wcale wyjątkowym człowiekiem, lepszym lub gorszym od innych. Był to po prostu pan na-