miał mu tego nawet za złe w ogólnem tego słowa znaczeniu. On sam w podobnem położeniu robiłby to samo, chociaż w położeniu takiem nie był nigdy, uważał bowiem za rzecz elementarnego sprytu, podobać się zwierzchnikom, sam niegdyś, jako podwładny, starał się o to zawsze z gorliwością wielką wszelkimi sposobami, bez rozróżniania godziwych od niegodziwych, bo pod tym względem znowu, pojęcia jego nie były zbyt wyrobione, a nawet miały pewne pokrewieństwo z pojęciami dzikich, którzy utrzymują dobrodusznie, iż dobro zasadza się na porwaniu cudzej własności, a złe na niedopilnowaniu własnej. Nie dziw więc, iż dziś, gdy został zwierzchnikiem, czuł się w prawie wymagać, aby podwładni równie gorliwie, jak on niegdyś, starali się o jego względy. Skoro zaś Molski tego nie czynił, uważał się w zupełnem prawie zmusić go do ustąpienia. Był to więc rodzaj turnieju trwającego od pewnego czasu, pomiędzy zwierzchnikiem a podwładnym, turnieju, w którym pierwszy stawiał coraz wzrastające wymagania, a drugi czynił im zadość z wzrastającą cierpliwością i pracą.
Ma się rozumieć, iż walka ta jak zwykle bywa, zaostrzała niechęci, podwładny nienawidził zwierzchnika nadużywającego swej władzy, zwierzchnik znów nienawidził podwładnego tem bardziej, że ten nie dawał mu pożądanego pozoru dymisyi.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.