— Oj, głodny, głodny! — zajęczał Józiek.
Nie odpowiedziała nic, schyliła głowę, zdawała się namyślać głęboko.
Tymczasem przechodnie potrącali chłopca, który raz wraz syknął z bólu lub kurczył z przestrachem rozbolałą nogę.
— Żebyś ty mógł pójść ze mną — szepnęła — choćby o jednej nodze, zaprowadziłabym cię...
— Gdzie? zawołał ciekawie.
— Do mnie — odparła z pewną dumą.
Józiek otworzył na nią szeroko oczy.
— O wa! jaka mi pani! szepnął.
Marysia od pewnego czasu miała kąt i ten z dumą zwała swojem mieszkaniem; z mieszkania tego wprawdzie mógł ją każdej chwili wyrugować kaprys stróża, który wspaniałomyślnie pozwolił jej nocować w budzie znajdującej się pod jego władzą; ale cóż trwałego na świecie. Maryś znając z doświadczenia znikomość rzeczy, a nadewszystko bezinteresownej wspaniałości ludzkiej, jak mędrzec używała obecnej chwili nie frasując się próżno przyszłością.
Mieszkanie Marysi nie znajdowało się wcale w byle jakim zaułku, ale w samym środku miasta pomiędzy Krakowskiem przedmieściem a Nowo-Senatorską ulicą, w gmachu zwanym starą pocztą, z którego wyprowadziły się właśnie biura i urzędnicy i z tego powodu panowało krótkie bezkrólewie.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.