Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Był to piękny dzień zimowy: ziemię okrywał śnieg świeżo upadły, ścięty mrozem niepokalany a tak rażąco biały, że aż wpadał w błękitnawą barwę. Wspaniałe, jasne, chłodne, styczniowe słonce świeciło na niebie bez chmury, odbijało się na całej powierzchni ziemi i czyniło ją podobną do brylantowego kobierca. Kobierzec ten mienił się barwami tęczy, skrzył się, płonął, migotał, olśniewając wzrok miliardami drobnych kryształów, które gdzieniegdzie obsiadły drzewa czyniąc je srebrnemi, a gdzieniegdzie unosiły się jak pył świetlany w powietrzu.
Szczęśliwi mieszkańcy miast wielkich lubią dnie podobne; to też około południa ulice Warszawy roiły się tłumami, termometr wskazywał tylko kilka stopni mrozu, był to więc czas najsposobniejszy do pokazania pięknych futer i świeżych twarzyczek, które z pod przeźroczystych woalek świeciły rumieńcem i żywem spojrzeniem.
Sanki z wesołym dźwiękiem dzwonków mknęły środkiem ulicy a tłumy snuły się po asfalcie chodników, zatrzymywały się przed wystawami sklepów lub kierowały szybko ku