Saskiemu ogrodowi, gdzie zamarzła sadzawka wabiła amatorów ślizgawki.
Szły też młode panie i młodzi ludzie pobrzękując łyżwami tam, gdzie wesołe dźwięki muzyki wtórowały śmiałym posunięciom i zręcznym zwrotom łyżwiarzy.
Około sadzawki stały gromadki ludzi, przypatrując się zabawie. Widowisko to nie zwabiało samych strojnych pań i panów, było tam wiele uliczników i ubogich dziewcząt, które spoglądały z zaciekawieniem i zazdrością na ludzi ciepło ubranych, swobodnych, zadowolonych, ślizgających się po lodzie, jak po powierzchni życia, bez troski.
Wśród tego tłumu szły dwie strojne kobiety: młodsza w puszastym kołnierzu z czarnych lisów, z rękami schowanemi w malutki zarękawek, w którym nie zmieściłyby się z pewnością zwykłe pracujące dłonie, miała przewieszone przez rękę łyżwy z błyszczącej stali, które za każdym krokiem odbijały jak w zwierciedle promienie słoneczne i wydawały dźwięk metaliczny. Szła prędko, tak iż starsza kobieta dążyła za nią z trudnością. Młodszej pilno było snać do zabawy, starsza ociągała się za pieskiem, którego prowadziła na wstążce.
Był to charcik angielski, jasno kawowego koloru; on także ustrojony był w paltocik z szafirowego sukna, podbity czarnemi barankami. Pomimo jednak ciepłego okrycia i własnej szerści
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.