Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

zgryzota jak i wiek, mogły jej nadać pergaminową barwę i wyżłobić owe głębokie bruzdy przecinające czoło, owe surowe rysy, które ściągały na dół kąty ust i nadawały całej twarzy wyraz zupełnego opuszczenia.
A jednak pod tą powłoką, narzuconą fizycznem czy moralnem cierpieniem, może jednem i drugiem, łatwo było dopatrzeć śladów pierwotnej piękności. Rysy jej były delikatne, z po za zwiędłych, zsiniałych ust widać było drobne ząbki, białe i równe, a oczy, choć otoczone czerwoną obwódką łzawą, miały przecież blask nieprzyćmiony jeszcze.
Teraz przecież opuszczenie zapanowało zarówno w jej powierzchowności jak wyrazie twarzy, zdawała się wylękłą, prawie ogłupioną, wyglądała z pozoru na istotę, którą okoliczności rzucają, bo ona oprzeć im się nie potrafi. Przesuwała się pomiędzy tłumami bez pospiechu, jakby szła gdzieś, ale dojść nie było jej pilno. Chwilami zatrzymywała się uderzona myślą jakąś, a wówczas ponury ogień zapalał się w jej oczach, zataczała niemi w koło, jakby szukała czegoś... kogoś... i nie znalazłszy, przybierała znowu ten wyraz rozpaczliwego spokoju, który zdawał się świadczyć, że nie spodziewała się już niczego, a los swój przyjmowała, bo zwalczyć go nie była w stanie.
Tylko kiedy strojne kobiety skarzyły się przy niej na zbytnie gorąco, usta jej powtó-