Gmach stary wyglądał smutno i opuszczenie; czarne sienie stały otworem, jakby prowadziły do tajemniczych wnętrzy, szereg gwarnych dziedzińców był pusty. Pełno pokoi brudnych i porujnowanych, nie miało lokatorów.
Na dziedzińcu od Nowo-Senatorskiej ulicy, nieruchomy zegar o stłuczonem szkle i wyszczerbionym cyferblacie zdawał się wskazywać fantastyczną godzinę ruiny i zniszczenia. W około pełno było kątów, komórek, składzików, klatek i bud przystawionych na rozmaite użytki dawnych lokatorów. Jedną z nich, w której wylegiwał się niegdyś pies faworyt pana naczelnika, objęła w posiadanie Maryś, gdyż buda ta jako bez drzwi, nie nadawała się do żadnego innego użytku. Dla dorosłego człowieka była ona zbyt nizką, ale Maryś mogła się w niej wyprostować wybornie.
Gdy się ztąd wyprowadzali urzędnicy, pełno było porozrzucanej słomy i siana, Maryś skorzystała z tego i usłała sobie miękkie posłanie. Nigdy w życiu nie była w takich wygodach. Teraz zapragnęła podzielić się niemi z Józkiem i z wielkim trudem wspierając go wątłemi siłami, stękającego i klnącego, doprowadziła wreszcie do swego mieszkania. Józiek zmordowany rzucił się na siano, a Maryś wsparta o ścianę spoglądała na niego z wyrazem troskliwości, zupełnie dla niej nowego. Czuła się naraz du-
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.