rzyły bezwiednie ten wyraz, bo członki jej były skostniałe a zęby dzwoniły.
Kilkustopniowy mróz mógł wydawać się lekkim dla istot zdrowych, sytych, wyspanych, odzianych starannie, ale mróz ten przenikał do kości jej ciało, zaledwie łachmanami okryte.
— Gorąco, o o... gorąco — szepnęła, spoglądając mętnemi oczami na strojną panię.
I wzrok jej zatrzymał się na niej i na piesku, którego prowadziła.
Charcik rozkaprysił się na dobre; delikatna jego główka chowała się i kurczyła, znikając prawie w baranku paltocika, cienkie nogi zdawały się stąpać ostrożnie po iskrzącym śniegu, a z pyszczka wyrywały się krótkie, urywane szczekania, podobne do skarg pieszczonego dziecka.
Pierwszy raz zapewne widziała psa tak starannie chronionego od zimna, bo spoglądała na niego długo.
— Dear, Dear — powtarzała tymczasem jego właścicielka, głaszcząc go pieszczotliwie.
Ale on zdawał się głuchym na te oznaki czułości i skomlał ciągle.
— Co to pieskowi — mówiła dalej kobieta, nachylając się ku niemu — czego piesek płacze.
Dear odzywał się coraz żałośniej, patrząc błyszczącemi oczkami na swoją panią.
— Aha! pieskowi zimno, nieprawdaż? pie-
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.