Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

sek się zmęczył, nóżki mu zmarzły — przemawiała czule.
I wziąwszy go na ręce, usadowiła na zarękawku, ażeby się rozgrzał, całowała czule jego pyszczek, a on uspokojony, przyjmował wdzięcznie te pieszczoty jako sobie należne.
Uboga, zziębnięta kobieta nie wiedzieć czego zapatrzyła się w ten obraz, tak iż zdawała się zapominać o mrozie i dopiero kiedy właścicielka wraz z psem zniknęła jej z oczów pomiędzy tłumem przechodniów, wstrzęsła się nagle, opuściła głowę na piersi i wolnym krokiem poszła dalej, przez ogród i Żabią ulicę aż na koniec Leszna, gdzie zajmowała w dworku część pokoiku na facyatce.
Im jednak bliżej była dworku tego, tem szła wolniej, zapomniała widać o zimnie, tylko wzrok jej stawał się bardziej ponury i bruzdy na czole były głębsze.
Bo po cóż się miała spieszyć, czy czekało na nią ognisko domowe, czy przynajmniej serce jakie kochające, przy którem użalićby się mogła? Wiedziała, że w izbie zastanie tylko puste kąty i bijących się Maciejów, od których odnajmowała jeden z tych kątów, że oni upominać się będą o zaległe komorne, a co najgorsze, że tam na tapczanie, służącym jej za pościel, zastanie pewno dziecko swoje kwilące i głodne.
Dola jej była bardzo zwyczajna, surowy moralista potępiłby ją niezawodnie i zapewne