miałby słuszność, każdy zresztą przyznać musiał, że na swój los zasłużyła. Bo i czemuż uwierzyła miodowym słówkom, pięknym obietnicom i gorącym pocałunkom. Gdyby nie to, żyłaby tak, jak to czyniła przez lat kilka, na tej wąskiej granicy, która oddziela pracowity żywot od nędzy.
Historya jej była historyą tysiąca dziewcząt rzuconych bez opieki na bruk miejski. Ojciec był urzędnikiem, umarł młodo, nie wysłużywszy emerytury, matka zapracowała się i zamartwiła, a ona została w lat szesnaście sama na świecie.
Jedynym jej zasobem na drogę życia była odwaga młodości. Nie umiała nic, więc wzięła się do igły i chodząc do szycia po domach prywatnych zarabiała żywność i dwa złote dziennie. Co prawda w szyciu nie była bardzo biegłą, ale nagradzała to pilnością, dobrą wolą i uśmiechem, który pomimo trudnego bytu nigdy z jej ust nie schodził. Uśmiechała się zaś sama nie wiedziała czemu, bo była młodą, bo nie rozmyślała głęboko ani nad swoim losem, ani nad warunkami, w których się znajdowała, bo bawiło ją wszystko, co widziała w koło.
Nie była ona wtedy nic a nic podobną do bladej, zwiędłej, skostniałej kobiety, jaką stała się teraz. Kiedy przechodziła ulicą albo Saskim ogrodem, bądź rano, bądź w południe, bądź nad wieczorem ubrana w skromną, czarną
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.