sukienkę i w czarnym kapelusiku, które zimą i latem nosiła, każdy bez wyjątku obejrzał się za nią.
Może nie była piękną, ale oczy jej miały blask taki, usta taką purpurę, a czoło było tak jasne i pogodne pod kasztanowatemi splotami, które się nad niem wznosiły, że zdawała się żywem wcieleniem młodości. Więc cóż dziwnego, że ludzie oglądali się za nią. Kogóż urok młodości nie pociągnie? Jedni oglądali się, bo byli sami młodzi, inni znów oglądali się za tem, co minęło niepowrotnie.
Ona przecież nie zważała na nikogo, ludzie mogli zabiegać jej drogę, jak chcieli, ona szła swoją własną i pracowała, pracowała, jak mrówka, od rana do nocy, byle zdobyć sobie zaspokojenie najpierwszych potrzeb. Nie szło to łatwo. Za mieszkanie wprawdzie nie płaciła nic, dobrzy ludzie pozwalali jej zająć kątek w swojem mieszkaniu pod warunkiem, by rano, zanim poszła do roboty lub wieczór, skoro od niej wróciła, zajęła się domowem szyciem około dzieci, których było kilkoro.
Żywność nie kosztowała ją zwykle, bo roboty miała dużo, nieraz nawet był kłopot nielada, komu dać pierwszeństwo, gdzie pójść naprzód, gdzie potem, ażeby nikogo nie obrazić, ale zdarzały się znów czasy, gdzie wszyscy się rozjechali i trzeba było żyć z grosza, lub zapożyczyć się nawet. Więc było jej
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.