ciężko. W niedziele też i święta musiała się żywić własnym przemysłem, zresztą samo kupno sukienek, trzewików, rękawiczek, kapeluszy wyczerpywało jej szczupłe zasoby, dość że zawsze była bez grosza. A przytem trzeba sobie było odmawiać wszystkiego, nawet marnej wstążki, którą nieraz ożywić chciała surowość swego stroju. Nie miała też nigdy przyjemności żadnej, przechodziła nieraz koło teatrów, widziała jak ludzie kupowali bilety, ale wewnątrz nie była nigdy. Jedyną jej rozrywką była zmiana miejsca. Czasem siedząc schylona cały dzień w oknie nad robotą widziała przeciwległe ściany, czasem błękit nieba, a czasem jaki szmat zieleni.
Przecież była młodą, świat uśmiechał się do niej, przemawiał tysiącem pokus. W domach, w których brano ją do roboty, były dziewczęta młode jak ona, szyła dla nich rozmaite ubrania; dziewczęta te bawiły się, przyjmowały gości, wychodziły strojne na wieczory, teatry, koncerty, spacery i rozmawiały o tem wszystkiem co widziały, rozmawiały czasem pomiędzy sobą, a często z nią także. Wówczas ona słuchała, słuchała całemi uszami.
I nieraz igła wypadła z drżącej ręki, bo serce jej biło tak mocno, iż utrzymać jej nie była w stanie. Myślała o tem wszystkiem, co mówiono w koło niej, a w myśli jej słowa stawały się kształtem, tworzyły obrazy, które napełniały
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.