Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

śniadanie, którem częstowano ją zawsze, potem ubierała się starannie w najnowszą sukienkę, brała książkę do nabożeństwa w wytartych okładkach, która należała jeszcze do jej matki i szła do kościoła. Tam modliła się gorąco, jak ją nauczono, jak modlą się zwykle ci, dla których życie jest macochą, a potem wracała do domu. Wówczas zdejmowała swoją sukienkę, otrzepywała starannie i włożywszy starą, szyła i naprawiała dla samej siebie, albo też prała garnirunki i kołnierzyki na cały tydzień następny, bo czysty rąbek koło rąk i szyi był to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalała. Nie jest to jednak mały zbytek dla biednych ludzi, bo zwykle wieczór zapadał a ona jeszcze roboty swojej nie ukończyła. I tym sposobem niedziela nie różniła się wiele od dni powszednich, a raczej różniła tem tylko, że dnia tego była bez obiadu a często i bez herbaty.
Czasem też, ale bardzo rzadko, w piękne dnie wiosenne szła na spacer. Ze spacerów tych jednak wracała zawsze smutna i rozdrażniona. Póki pracowała, myślała tylko o tem, co miała do roboty, na spacerze zaś przychodziło jej, Bóg wie co do głowy. Naprzód sprawiały jej przykrość owe tłumy ludzi strojnych, wesołych, zbitych w gromadki, co przesuwały się koło niej. W obec nich czuła daleko więcej swoje sieroctwo, osamotnienie, ubóstwo, byłaby chciała znaleść się gdzie samej jednej sród zie-