wiedziała, że zaprowadziłaby ją tam każda choroba. Gdyby jednak myślała o nim dnie i noce całe, nie miałaby sposobu zabezpieczyć się od tej strasznej ewentualności, wiedziała o tem dobrze, dręczenie jej było daremne.
Przecież los jej nie był gorszym od losu innych. Nie miała powodu się uskarzać, wiedziała dobrze, że wiele pracownic igły było jeszcze w nieszczęśliwszych warunkach, bo ona przynajmniej miała za swoją pracę dach, chléb powszedni i około 50 złotych na miesiąc. To też radzono jej, żeby coś odkładała na czarną godzinę. Ale ci, co tak radzili, nie wiedzieli chyba, jak wszsytko było drogie w Warszawie, zapominali, że kiedy się wychodzi z obowiązku na każdą porę, rzeczy niszczą się szybko bardzo, a w łachmanach przecież trudno się w cudzym domu pokazać.
Wszystko to razem wzięte sprawiało, że było jej coraz mniej wesoło, że uśmiech rzadszym był gościem na ustach, ale pomiędzy uśmiechem a doraźną troską jest jeszcze przestrzeń, której nie przekroczyła, dopóki... dopóki nie rozpoczęła roboty w domu pewnego kamienicznika. A robota to była długa; jedna z panien domowych, Zofia, szła zamąż, więc pełno rzeczy kupowano gotowych, kazano wykończać w magazynach, a niektóre znów robiono w domu i przywołano ją właśnie dla tego.
Panna Zofia sama szyła i przykrawała z nią
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.