Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

rozmaite kaftaniczki, czepeczki ranne, a kiedy je przymierzała, uśmiechała się sama do siebie z zadowoleniem, matka zaś mówiła, że będzie ją mąż kochał, bo ślicznie w czepeczku wygląda.
Wówczas panna Zofia rumieniła się jak różyczka, zdejmowała czemprędzej czepeczek i kiwała główką jakby chciała powiedzieć, że matka nie powiedziała nic nowego. Była to bowiem rozkochana para. Kiedy zbliżała się godzina, w której miał nadejść narzeczony, to już panna Zofia nasłuchiwała najlżejszego szelestu i nieraz urywała w pół słowa zaczętą rozmowę, bo sądziła, że słyszy odgłos jego kroków. A kiedy nadszedł, to oczy jej promieniły jakby gwiazdy i szczęście biło z jej spojrzenia z rumieńca, z uśmiechu.
Narzeczony często przychodził do jadalnego pokoju, gdzie pracowała, szeptał coś do panny Zofii, ale nie szeptał tak cicho, by szyjąca przy oknie nie mogła dosłyszeć wyrazów miłosnych lub też, kiedy zmrok zapadał nie dostrzegła kradzionego całusa. Wszakże ze szwaczką nikt nie robi wielkich ceremonij. Młodzi ludzie siadali zwykle na kanapie w głębi pokoju i wiedli owe nieskończone rozmowy, które zakochani tak prowadzić lubią, lub przerywali je długiemi spójrzeniami, milczeniem, uściśnieniem rąk.
Wówczas ona pochylała się nad robotą, by ukryć palące rumieńce, występujące jej na twarz, bo krew uderzała jej do czoła, pulsowała