mną z gościnności, jakiej mu udzielić mogła i obowiązaną więcej uczynić.
Stała w otworze służącym za wejście, pod złotemi pocałunkami słońca, ale na twarzy jej były teraz bruzdy troski ciężkiej; pamiętała, że Józiek był głodny, a ona nie miała dla niego nic, nic wcale.
On tymczasem wyciągał się na wszystkie strony z widocznem zadowoleniem, spoglądając na nią z pod oka. Czekał aż sięgnie do jakiej skrytki i poda mu jaki kąsek. Widząc, że tego nie czyni, odezwał się żałośnie:
— Maryś!
Drgnęła całem ciałem, ale nic nie odpowiedziała.
— Nie masz tam czego?
— Ja?
Było w dźwięku jej głosu i oburzenie na samą siebie i zdziwienie, iż on nie pojmował, że skoro nie daje mu jeść, musi nic nie mieć i pokora spowodowana tą niemożnością.
Józiek snadź w lot pochwycił te wszystkie odcienia, zrozumiał przewagę, jaką ma nad nią, bo zapytał nie już z prośbą, ale z wymówką.
— Coś robiła dziś rano?
Maryś mogła nie odpowiedzieć wcale, nie była obowiązaną zdawać mu sprawę z czynów swoich, przecież odparła bez namysłu:
— Byłam w kościele.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.