w skroniach. Nie zazdrościła nikomu, tylko myślała, że panna Zofia była bardzo szczęśliwą, dalej może przychodziło jej do głowy, że ona sama także była młodą, zwierciadło mówiło jej wyraźnie, że nie była brzydszą od innych, a kiedy ukradkiem przymierzała czepeczki, tak samo ślicznie leżały na jej włosach, jak na włosach panny Zofii i mąż ją także powinien był kochać. Ale gdzie tam było takiej biednej dziewczynie myśleć o mężu.
Dotąd przynajmniej nie myślała o nim wcale, a choć nieraz wieczorem, kiedy wracała do domu przez ciemne już ulice, słyszała szeptane za sobą rozmaite wyrazy, biegła szybko, nie oglądając się za siebie, przyspieszając kroku, jeśli ją kto ścigał, bo wiedziała, jaki zwykle los spotyka dziewczęta, które podobnych słówek słuchają.
A jednak czy ona także nie mogła kochać, być kochaną? Serce jej biło silnie, gwałtownie, kiedy panna Zofia szeptała z narzeczonym, jakby wyrywało jej się z piersi i skarzyło na to, że uderzać nie miało dla kogo.
Podobne uczucia niebezpieczne są dla biednych dziewcząt, skazanych położeniem i ubóstwem na samotność, wiedziała o tem, przecież opanowywały ją one coraz więcej, może dla tego, że miała lat dwadzieścia, że pracowała od lat czterech bez wytchnienia, że młodość ma swoje prawa, że miała przed oczami
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.