mówić coraz ciszej, wyraźniej takie piękne rzeczy, jak gdyby czytał w sercu biednej dziewczyny i wiedział wszystko, co się w niem działo.
Resztę łatwo odgadnąć. Była to powszednia historya upadku jednej z wielu. Pan Gustaw nie był Faustem, ona nie była Małgorzatą, a jednak odegrał się pomiędzy nimi wiekuisty dramat, którego ofiarą padają łatwowierne i nieostrożne. Jej to wina zapewne, czemu taką była, a wreszcie czemu przyszła na nią chwila marzenia, pokusy, bezsilności. Są istoty, którym chwil takich mieć nie wolno.
Przechodziła potem momenty szczęścia, upojenia, trwogi, niepewności, rozpaczy, wstydu. Utraciła tę trochę szacunku, jakim darzyli ją ludzie, którzy dotąd patrzyli dzień po dniu na jej życie czyste jak kryształ, aż wreszcie znalazła się z dzieckiem na ręku w ostatniej nędzy.
Przecież nie był temu winien pan Gustaw. On po skończonych wakacyach pojechał do Petersburga uczyć się dalej. Naturalnie winną była ona sama. Zapewne czuła to dobrze, bo nie próbowała usprawiedliwiać się przed nikim.
Wszystko więc było w porządku w tym codziennym dramacie, każdy uczynił to, co do niego należało: on uwodząc, a społeczeństwo odsuwając się od uwiedzionej. Wszakże nie
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.