była niewiniątkiem, wiedziała prawdopodobnie, co ją czeka. A choćby i nie wiedziała, to i cóż stąd — to nie byłoby wcale zmieniło położenia.
Wszystko było w porządku, oprócz biednej istoty, która wskutek tego przyszła na świat. Świat ten był dla niej istotnie tradycyjnym padołem płaczu, bo brakło jej nawet tego, co posiada ogół najbiedniejszych dzieci: ojciec nie dał jej nazwiska, a matka mleka, którego w piersiach nie miała. Pierwszego braku wprawdzie uczuć nie mogła, ale drugi dał jej się dotkliwie we znaki; okazywała też swoje niezadowolenie ciągłem kwileniem. Dziecię to jednak było bardzo uparte, bo pomimo tego kardynalnego braku od czterech tygodni, jak przyszło na świat, upierało się żyć koniecznie, może dla tego, że życiem swojem nikomu nie przynosiło szczęścia. Ha! zresztą, któżby to śmiał powiedzieć! Kiedy biedna matka spojrzała na tę wątłą istotę, której dała życie, to zapalały się w jej zagasłym oku dawne iskry, jakby budziła się młodość cała, i przyciskała je do piersi z namiętną siłą. Gotowa była wpatrywać się przez godziny całe w jego bezkształtne rysy i wyciągać rękę, ażeby dać mu trochę mleka, którego w piersiach jej brakło.
Kto wie, gdyby je była w stanie wychować kosztem największych ofiar, czy nie byłaby się jeszcze czuła szczęśliwą! Ale jak
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.