chwilę niepewna, co uczynić miała. Zastawiła właśnie ostatnią poduszkę, dano jej tak mało, tak strasznie mało, iż nie miała odwagi wydać tych marnych kilkudziesięciu groszy. Poduszka była ostatnią rzeczą, jaką jeszcze zastawić mogła; kiedy więc spojrzała na te dwie drobne, srebrne monety, które były jedyną zaporą pomiędzy dzieckiem a głodową śmiercią, ściskała je w dłoni konwulsyjnie, jak tonący zbawczą deskę, utrzymującą go na powierzchni fali.
A przytem miała powody kryć się z groszem. Winna była za komorne głównym lokatorom i gdyby Maciejowie zobaczyli u niej te dwie srebrne monety, wydarliby je z pewnością. Wprawdzie wymyślali jej oni porządnie, ale łajania i wymysły obijały się tylko o jej uszy; znosiła je bohatersko, bo i cóż uczynić mogła, oczekując z drżeniem chwili, w której wyrzucą ją na śnieg wraz z dzieckiem i zabiorą nawet nędzny tapczan i trochę słomy, na której sypiała.
Wsunęła się nieśmiało do izby ponurej, jak nieszczęście. Dziecię płakało, a Maciejowa, która gospodarowała koło komina, dojadając jakąś resztkę, klęła, życząc energicznie biednej istotce, nietylko by zmarniała, ale żeby połamała ręce i nogi.
Matka, wchodząca, słyszała dobrze te klątwy, znosiła je w milczeuiu tak samo, jak
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.