wałaby dnie i noce, znosiła bez szemrania wszystko złe, nawet pogardę ludzką!
Były to jednak tylko marzenia. Po cóż nad niemi zatrzymywać się miała! Potem przyszło jej na myśl, że jeszcze nazywałaby się szczęśliwą, gdyby wiedziała, że jej dziecię nie cierpi, chowa się zdrowo, choćby sama nigdy go zobaczyć nie miała. Ha! czy to nie ma na świecie dobrych ludzi, co przytulają takie nieszczęśliwe istoty! Wszakże są tacy nawet, co przybierają je za swoje, dają wychowanie, majątek... Marzenia biednej matki biegły tym torem, przypomniała sobie, iż w jednym z domów, w których chodziła do szycia, było dziecię w pieszczotach i wygodach, nieznające wcale rodziców swoich. Kobieta, co je przyjęła za własne, mówiła nieraz, że ono stanowi jej szczęście. Kobiety mają instynkt macierzyński; biedna więc przypomniała sobie, jak te, które nie miały potomstwa, otaczały troskliwością zwierzęta: koty, pieski, a przez łatwe do zrozumienia kojarzenie myśli, stanął jej przed oczami obraz kobiety, prowadzącej na błękitnej wstążce charcika, ubranego w paltocik z barankowem podszyciem, kobiety, która niosła go na własnych rękach i wołała tak pieszczotliwym głosem: «Dear, Dear.» Nie wiedziała, co ten wyraz znaczył, ale czuła, że miał znaczenie miłośne.
A dalej jej rozgorączkowana wyobraźnia
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.