Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

jego równie niepewną była jak nogi, zachwiał się i uderzył o ścianę.
Wiedziała, że w takich chwilach daremnie było z nim rozumować, lub prosić. Podniosła się przerażona i usunęła na bok.
Ale on na tem nie poprzestał. Szedł znowu ku niej, powtarzając jąkającym się głosem:
— Zaraz ja tu zrobię porządek.
Gonił ją po całej izbie, o ile na to pozwalała trudność utrzymania równowagi i temu tylko zawdzięczała, iż szczęśliwie dopadła drzwi. Gdyby Maciej był trzeźwy, nie miałby tak okrutnego serca i kobiety z dzieckiem nie wyrzuciłby w nocy na mróz. Ale on był pijany.
Ona dopadła drzwi, wybiegła na dziedziniec i słyszała, jak drzwi te zatrzasnęły się za nią, a pomimo tej materyalnej zapory zdawało się jej, że słyszy groźne wyrazy jego i widzi nad sobą podniesioną rękę, biegła więc dalej, aż znalazła się na ulicy. Zdawało jej się, że on tutaj jeszcze dogoni ją i skrzywdzi.
Do łajań i wymyślań ludzkich była już przyzwyczajona, nasłuchała się dość w ostatnich czasach, ale razów nie doznała jeszcze.
Na ulicy dopiero zatrzymała się niepewna.
Wieczór zapadł zupełnie, gwiazdy jedne po drugich zdawały się wybiegać z głębokości szafirów, iskrzyły się, migotały barwami tęczy, jak zwykle przy wzrastającym mrozie. Śnieg