mienił się na dachach błękitnemi barwami, które kłóciły się gdzieniegdzie z żółtem światłem gazu. Zimno były przejmujące.
Kobieta szła czas jakiś, sama dobrze nie wiedząc gdzie, aż wreszcie zatrzymała się zdyszana. Mróz zaczynał przejmować ją do kości, coraz mniej mogła udzielić ciepła dziecku, które przyciskała do piersi.
Oparła się plecami o mur, bo czuła, że jej sił brakło. Po chwili dopiero zebrała myśli i obejrzała się w koło. Była na Placu Bankowym. Na skwerze drzewa, obrzucone szronem, migotały pod światłem latarni lub też jak srebrne mary, zasuwały się jedne za drugie. Kopuła bankowa rysowała się ciemna i poważna, panując nad ruchliwem we dnie budynkiem, który wznosił się teraz jak grób milczący z szeregiem filarów, podpierających puste podsienie, z wielkiemi oknami bez światła. Tylko na całym gmachu jaśniał transparent zegaru, niby oko okrągłe, olbrzymie, a po nim przesuwały się zwolna skazówki.
Ten kąt placu miał coś nieubłaganego, zimny i martwy nie mógł obudzić nadziei żadnej, ani dać otuchę kobiecie; zwróciła się machinalnie ku pięknym domom, stojącym rzędem naprzeciw. Tam przynajmniej sklepy gorzały gazowem światłem, a w oświeconych oknach piętrowych widać było przesuwające się postacie.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.