nała się, iż osobą wyjeżdżającą nie była właścicielka charcika.
Nie śmiała wyjść na główne schody, palił się na nich gaz i ktokolwiek zobaczyłby kobietę, wyglądającą tak, jak ona, mógłby powziąść podejrzenie, zatrzymać ją, zawrócić.
Czuła, iż nie były to miejsca właściwe dla ludzi do niej podobnych. Pamiętała, jak sama niegdyś oburzała się na żebraków i obdartusów, którzy tłoczyli się do głównych schodów, jak gniewali się stróże lub lokaje, spotykając ich włóczących się po marmurach i kobiercach. Przezornie więc poszła w głąb dziedzińca szukać drugiego wejścia, a korzystając z ciemności, spytała przechodzącej kobiety, którędy się idzie do kuchni właścicielki domu, której nazwisko zapamiętała dobrze, nędza i potrzeba nauczyły ją przebiegłości, dodała więc, że tam służy jej krewna. Noc pokrywała jej zmieszanie, a kobieta dała jej żądaną informacyę bez dalszych zapytań.
Teraz już wiedziała, na którą stronę dziedzińca pójść należy, i szła trwożna, usiłując krok swój upewnić. Wchodziła właśnie w ciemną sionkę, skąd schody wąskie i kręte prowadziły na górę, kiedy usłyszała czyjeś kroki. Cofnęła się znowu spłoszona i przytuliła do ściany, a przeczekawszy dopiero chwilę i widząc przy bladem świetle lampki naftowej, że schody były puste, poszła na górę.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.