oczach wyższością Józka w złodziejskich sprawkach, przecież odpierała niesłuszny zarzut bojaźni; bo w jej ciemnych zmąconych pojęciach bojaźń, było to coś, co budziło pogardę; ona przecież nie bała się ani nocy, ani ciemności, ani zwierzęcia, ani człowieka, ani żywych, ani umarłych. W zabawach wdrapywała się nieraz na wierzchołki rusztowań, latała po najwyższych piętrach budujących się domów, spała nieraz u wrót cmentarnych, przebiegała ulice przed pędzącemi końmi i miała pod tym względem swoją dumę. Józiek posądzając ją o bojaźń, wyrządzał jej obrazę i na kogo innego rzuciłaby się może ze złością, jak dziki kot drapiąc i gryząc, ale on... Nie, ona na Józka gniewać się nie mogła, tylko powstała w niej chęć zrehabilitowania się w jego oczach, przekonania go, że nie była ani niezdarą ani tchórzem.
Nie ma podobno tak nędznej istoty, któraby nie miała swojej ambicyi, miała ją i Maryś, a nawet miała jej niezmierną dozę.
Przez chwilę stała pod gromami jego pogardy, milcząca i blada, gryząc do krwi wargi, zaciskając drobne pięści z postanowieniem wyrytem na dziecinnem czole, z oczami utkwionemi w ziemię, z namysłem głębokim.
Potem zawróciła się nagle i oddalać się zaczęła, aż Józkowi przyszło do głowy, że rozgniewała się na dobre i zostawi go swemu losowi.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.