W smutny ponury wieczór grudniowy zauważyłam go po raz pierwszy. Nie był to żaden bohater powieściowy i nic też nie miał z bohaterami wspólnego. Ani ubiór, ani położenie, ani wiek — nie dawały mu na to potrzebnych kwalifikacyj.
Nosił na sobie gruby, długi szaraczkowy surdut z barankowym kołnierzem, z metalowymi guzikami, które błyskały w pomroce od zapalonych latarni, i czapkę z daszkiem, przysłaniającym mu oczy; na niej świeciły także jakieś blaszane znaki i numery, był bowiem prostym konduktorem w tramwaju.
Co do wieku liczył może czterdzieści lat, może pięćdziesiąt i więcej jeszcze. Kiedy stał pochylony, przeziębły, znużony, chwiejąc się na nogach, wyglądał na starca, a jednak kiedy głos jakiś przyjazny zawołał na niego nagle: «Pan Hieronim» — konduktor obrócił się tak szybko, rzucił tak jasne spojrzenie na osoby będące w wagonie, szukając tej, co go chrzestnem imieniem nazwała, jakby ubyło mu nagle lat kilkanaście.
Wówczas też i ja zwróciłam na niego uwagę, bo któż tam patrzy na konduktora! Jest
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.