— Dzień cały i wytrzymasz?
Nie odebrał odpowiedzi.
— To przynajmniej — nalegał pan Antoni — przyjdź do mnie sąsiedzie po skończonej pracy, mieszkam tu zaraz w Saskim hotelu.
— Mój dzień zaczyna się o 7-mej rano a kończy koło północy.
— To w niedzielę, dziś piątek, będę jeszcze w niedzielę w Warszawie, przyjdźże.
— Dla nas przecież nie ma niedzieli.
— A niechże ich! — zaklął energicznie szlachcic. Toćże koń roboczy, wół od pługa odpoczywają w niedzielę, choć nie pracują siedemnastu godzin dziennie.
— Cóż robić — odparł konduktor — kiedy ludzie więcej mają czasu i więcej jeżdżą w święto, niż w dzień powszedni.
— I wieleż wam za to płacą?
— Trzydzieści rubli miesięcznie.
— I nic więcej?
— Ano nic, jak zwykle w Warszawie.
— Ani mieszkania, ani stołu?
— Nic zgoła.
— Ależ z tego nie sposób wyżyć z dziećmi. Panie Hieronimie, rzuć to do djabła. Cóż czy nie znajdziesz innego chleba?
— Oh! zawołał — próbowałem.
W tem słowie było tyle goryczy, jakby w niem zadźwięczało echo nieskończonej liczby niepokojów, zawodów, upokorzeń.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.