to wcale rzecz nie wygodna w tej chwili, bo wiatr zachodni niósł z wściekłością płaty mokrego śniegu, które sypały ciężkie, ołowiane chmury.
Gdyśmy ruszyli, dobiegło do stacyi kilkonastoletnie dziewczę. Ubrane było mimo zimna w leciutki paltocik, zrudziały od długiego noszenia; ze zbyt krótkich rękawów wychodziły czerwone ręce, tulące się daremnie w wytartą, maleńką mufkę. Stary kapelusik przykryty był czarną włóczkową chustką, która otaczała chudą, smagłą, siną od zimna twarzyczkę, z dwojgiem czarnych, zapadłych oczów. Oczy te biegały niespokojnie, po kilku krzyżujących się wagonach, aż wreszcie zatrzymały się na panu Hieronimie.
On dostrzegł ją także, ręka jego podniosła się do dzwonka, jakby miał zatrzymać woźnicę. Był to znak machinalny, nie dozwoliła mu go dokonać refleksya, i wagon jechał dalej przez plac, którym dziewczę biegło na przełaj, bez tchu prawie.
Około rzymskiego hotelu, ruch wagonu się zwalnia przy zakręcie, ona o tem wiedziała, i szła chodnikiem tuż koło szyn, podnosząc w górę twarz, na której pomimo zimna, wystąpiły kropelki potu.
— Ojcze, ojcze — wołała.
Nie potrzebowała wołać, pan Hieronim pochylił się ku niej.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.