Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

niem, a oczy rzuciły taką błyskawicę, iż widziałam chwilę, w której pochwyci przeciwnika, wyrwie mu laskę, połamie w kawałki i ciśnie w twarz. Ręce jego nawet podniosły się, idąc za popędem chęci. Był strasznym.
Ale to trwało chwilę tylko, ramiona jego opadły, błyskawica zagasła pod spuszczonemi powiekami, a usta pozostały milczące. Pomyślał o dzieciach bez chleba.
Kuzyn naczelnika ruchu, mógł pysznić się swojem zwycięstwem, zmiażdżył zupełnie przeciwnika. Zadowolony tem zapewne, wyszedł dumnie z wagonu i podawszy ramie swojej towarzyszce, oddalił się lekkim krokiem.
Konduktor stał długą chwilę pognębiony, z rumieńcem wstydu na twarzy, nie śmiejąc spojrzeć w oczy tych, co byli świadkami wyrządzonej mu obelgi. Głowa zwisła mu na piersi, grube zmarszczki fałdowały czoło. Niestety największa sumienność w pełnieniu obowiązków nie uchroniła go od tego, czego się lękał. Podrzędne położenie idzie w parze z posądzeniem, upoważnia do ubliżeń, nie zdołał więc od nich ustrzedz godności swojej.
Przez czas jakiś pozostał bez ruchu i głosu, jakby nad czems rozmyślał głęboko, lub pracował nad uspokojeniem wewnętrznej burzy. Potem odbyła się w nim przemiana jakaś, wstrząsnął ramiona, a z piersi wydobył się ciężki oddech czy westchnienie.