Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

przód, pod smutnem zimowem słońcem, kiedy zbladłe wargi poruszały się, wypowiadając konieczne tylko wyrazy, a ręce zanurzały się w torbie z pieniędzmi, zawieszonej na piersiach, widziałam jak ręce te drżały konwulsyjnie i przychodziło mi na myśl, że on miał dzieci i tylko trzydzieści rubli miesięcznej płacy. Złote obrączki znikły jedna po drugiej z jego ręki, naprzód rozstał się z własną, a potem w dni parę z maleńkiego palca znikła pamiątka po żonie.
Raz na placu Trzech Krzyży spotkaliśmy tę samą bladą dziewczynkę, w tym samym krótkim zrudziałym paltociku, w czarnej chustce na głowie. Czekała ona widocznie na ojca. Był to właśnie koniec miesiąca, zdawała się więcej jeszcze wynędzniałą a w oczach jej wyraźnie błyszczał głód.
Konduktor obejrzał się teraz, że nie ma kontrolera, podał jej rękę, postawił obok siebie na platformie, gdzie właśnie byli sami. Ona szeptała mu coś długo — żałośnie, on stał z brwiami ściągniętemi, jakby zgubiony w myślach, jakby toczył sam z sobą walkę ostatnią. Można było sądzić, że nie słuchał co mówiła, tylko czasem powieki jego zadrgały, fala krwi przeszła po czole, dreszcze przebiegły ciało, potem szybko gorączkowo zanurzył rękę w swej torbie, wydobył parę sztuk drobnej monety,